sobota, 6 grudnia 2014

Słowik wykrakał

Do pokoju wpadło czterech gości w jednakowych wełnianych czapeczkach, a potem jeszcze dwóch. Najważniejszy, w wojskowej panterce, powiedział, że skończyły się rządy „Solidarności" i wszyscy są zatrzymani.


Tak 13 grudnia dla Andrzeja Słowika, ówczesnego lidera łódzkiej Solidarności, zaczął się czas więzienny.



Ten czas trwał, po wyroku 4,5 roku więzienia, podwyższeniu go, po odwołaniu prokuratora, do 6 lat i amnestii, do połowy 1984 r. Po drodze było straszenie karą śmiercią, wywózka na białe niedźwiedzie, fatalne, lekko mówiąc, warunki w aresztach w Łodzi, Warszawie i w więzieniu w Barczewie.

W Barczewie na dzień dobry trafił do oddziału izolacyjnego, a do towarzystwa miał niemieckiego zbrodniarza Ericha Kocha, odsiadującego dożywocie. On, działacz Solidarności, trafił do celi po zbrodniarzu-ludobójcy. I, razem z Jerzym Kropiwnickim, prowadził trwającą 52 dni głodówkę, w trakcie której był przymusowo dokarmiany.

Sledztwo w cztery godziny

Na pierwszą rozprawę do Sądu Wojewódzkiego w Łodzi, 17 grudnia, z aresztu przy ul. Smutnej… nie dojechał. Ze względu na demonstrację studentów, sprawę, w której był sądzony razem z Jerzym Kropiwnickim, przeniesiono pilnie do Zgierza. Pierwsza rozprawa skończyła się szybciej niż śledztwo – trwające – cztery (!) godziny.
Drugi termin sąd wyznaczył dzień przed Wigilią, 23 grudnia. Ta rozprawa odbywała się już w Łodzi. Wnioski złożone przez obrońców zostały odrzucone. Miał zapaść wyrok i zapadł… Ale Słowik trafił po wyroku nie do więzienia, lecz do Aresztu na Rakowiecka w Warszawie.

Dlaczego akurat tam? – Nikt mi tego nie wyjasnił, ale powody musiały być. Prawdopodobnie chodziło o rozmowy, które ze mną przeprowadzali od poczatku pobytu. Próbowali mnie spacyfikować, uzyć propagandowo. O proszę, uznał swój błąd! - opowiada Słowik Jarosławowi Warzesze w wywiadzie-rzece „Nie kracz, Słowik, nie kracz”.
Drugim powodem, jak przypuszcza dawny lider łódzkiej „S”, była próba zebrania materiałów procesowych obciążających jego bliskiego współpracownika, Grzegorza Palkę, członka prezydium Komisji Krajowej „S”.


Pałkami i gazem

unkcjonariuze więzienni odnosili się do niego i jego kolegów bardzo różnie, choć nigdy miło nie było. Pierwszy klawisz-bandzior trafił się już w areszcie przy Smutnej. Gdy wychodził po badaniach lekarskich, jakiś młot zaczął go kopać po nogach, a konwojent bał się reagować.
Na Rakowieckiej, gdy protestował przeciwko odmowie widzenia z żona i synem, którzy przyjechali z Łodzi, klawisze potraktowali go gazem. W Barczewie, gdy udało się przekazać do Radia Wolna Europa nazwiska funkcjonariuszy, którzy byli szczególnie brutalni (a byli), jeden z tych niewymienionych powiedział: – Mnie też trzeba było podać, bo tamci dostali premie. Podajcie następnym razem i mnie.

Ericha Kocha, po którym otrzymał celę, widział parę razy, raz na spacerniaku. Byli we dwóch, ale trzymał się z daleka, powiedział tylko „Dżen dobry”. Podobno tyle umiał po polsku. Klawisze mówili, że nie podejdzie, bo się boi, żeby go ktoś nie zabił.

– Wrażenie – mały zasuszony staruszek w więziennej czapce i kurtce. Ponieważ siedzieliśmy na tym samym korytarzu, to dzięki naszym protestom i jemu przy okazji skanalizowali celę. Tyle skorzystał na sąsiedztwie. Może jeszcze i to, że podczas protestów podnosiliśmy, że przez umieszczenie nas razem na oddziale izolacyjnym traktuje się więźniów politycznych tak samo jak zbrodniarzy wojennych. Żeby nas pozbawić argumentów, Kocha przenieśli na oddział szpitalny, o znacznie wyższym standardzie. Dostał białą pościel i lepsze jedzenie. Strażnicy mówili, że Koch liczył na zwolnienie po dwudziestu pięciu latach. Podobno były na ten temat jakieś negocjacje, ale wybuch „Solidarności" je przerwał. Raz do roku dostawał paczkę z Czerwonego Krzyża. Mówiono, że odwiedzała go córka - opowiada Słowik Warzesze .

Norma ośmiu sztuk

Angielskiego najpierw uczył się sam. Ale w Barczewie wziął go w obroty Jerzy Kropiwnicki i nawet wydał mu świadectwo ukończenia kursu. Później na to konto męczył go wykładami z ekonomii po angielsku. ,,Zaświadcza się, iż p. Andrzej Słowik w okr. X 1983 – VI 1984 uczestniczył w kursie nauki j. angielskiego zorganizowanym przez – i dla więźniów politycznych. Podpis: J. Kropiwnicki, Z.K. Barczewo”. Pod spodem czerwona okrągła pieczęć. W środku symbol Solidarności Walczącej. Wokół napis – ,,Solidarność Więźniów Politycznych Barczewo”
Robił to na poziomie akademickim, a on jeszcze musiał poznawać angielską terminologię ekonomiczną. Obaj – z Kropiwnickiem – w Barczewie rzucali palenie.

- Kropiwnicki podjął zobowiązanie, że z normy ośmiu sztuk będzie codziennie palił o jednego mniej. Ja paliłem normalnie, ale gdy on przestanie, też miałem przestać. I tak się stało. Jakiś czas nie paliliśmy, aż coś się wydarzyło i doszliśmy do wniosku, że to trzeba „opalić" – mówi Andrzej Słowik. Palenia w więzieniu nie rzucili.

Ponad piędziesięciodniową głóodówke z Kropiwnickim podjeli na początku 1984 r. Po trzech tygodniach Słowik ważył 59,5 kg, gdy przed głodówką 83 kg. Zaczęli go przymusowo dokarmiać. Codziennie koło południa, w asyście lekarza więziennego, niejakiego Sobolewskiego, przychodziła ekipa do dokarmiania.

- Przy pierwszym podejściu nie mogli mi otworzyć ust. Sobolewski polecił wprowadzić sondę przez nos. Później ordynował użycie szczękorozwieracza i językotrzymacza. I rurę do żołądka. Bardzo się starał. Za walkę z nami dostał tytuł: Zasłużony Lekarz PRL. Oni po głodówce dostali wszystko, o co im chodziło.

Nie kracz

Tytuł ksiązki nawiązuje do zdarzeń z ostatniego spotkania KK „S” sprzed stanu wojennego w Gdańsku. Sytuacja w Polsce była bardziej niż napięta. Komuniści szykowali się do stłumienia solidarnościowej kontrrewolucji. Czuło się, że coś wisi w powietrzu.
Już po zakończeniu posiedzenia KK, prowadzacy obrady Mirosław Krupiński, wiceprzewodniczacy zwiazku, powiedział; - DSo zobaczenia na nastepnym posiedzeniu.
- Odpowiedziałem, że jak się uda, to się zobaczymy, bo nastepnego posiedzenia może już nie być – wspomina Andrzej Słowik. Krupiński na to: - Nie kracz, Słowik, nie kracz. I to były ostatnie słowa zapisane na taśmie z ostatniego posiedzenia KK przed stanem wojennym.

Słowik zastrzega, ze nie był żadnym prorokiem. Ot, wynikało to z ogólnego nastroju na sali, który był zwarzony. A najlepiej – wspomina – było to widać po zachowaniu doradców, Tadeusza Mazowieckiego, Bronisława Geremka, Władysława Siła-Nowickiegoi Andrzeja Wielowieyskiego.
- W pierwszej częsci obrad byli bardzo aktywni, ale gdy nie udało się storpedować dyskusji nad pomysłem utowrzenia rządu ostatniej szansy z udziałem Solidarnosci, przestali się odzywać. Siedzieli z marsowymi minami. Odniosłem wrażenie, że wiedzą dużo więcej, niż powiedzieli.

Najtrudniejszy w życiu

W jednym z najciekawszych i jednym z ostatnich fragmentów wywiadu-rzeki, Warzecha pyta Słowika, czy mimo wszystko okres 1980-1981, a nawet stan wojenny, nie był najlepszym okresem w jego życiu, dodając, że przecież po 1989 r. nie mógł się już odnaleźć: przegrał wybory do Senatu, krótko był wiceministrem pracy i w końcu wrócił do łódzkiego MPK, gdzie niegdyś, w Sierpniu 1980 r., kierował strajkiem.
- Okres 1980 - 1981 był najtrudniejszym w moim życiu, ale za nic bym go nie oddał. Przyszło się zmierzyć z czymś, czego ani ja, ani moi rówieśnicy wcześniej nie robiliśmy i - jak wszystko wskazuje - kolejne pokolenia też nie będą musiały robić - mówi Andrzej Słowik.

- Natomiast to, co robiłem po roku 1990, było rozpaczliwą próbą odwrócenia historii w wymiarze osobistym i społecznym - mówi. - Żyłem ze świadomością, że to co stanowiło istotę działania od sierpnia 1980, zostało przehandlowane w Arłamowie, Magdalence i okrągłym stoliku. Dziś widzę, że to, co wtedy robiłem, było raczej biciem głową o ścianę, niż szansą na realne odwrócenie biegu wydarzeń.

Wojciech Dudkiewicz

Jarosław Warzecha, Andrzej Słowik, „Nie kracz, Słowik, nie kracz. Rozmowy z Andrzejem Słowikiem”, Warszawa, 2014.

Brak komentarzy:

Prześlij komentarz