Kto stoi w miejscu, cofa się. To przypadek Ukrainy, której dystans nawet do krajów tzw. nowej Unii Europejskiej, z roku na rok powiększa się. Na Krymie, dawnej sowieckiej riwierze, widać to szczególnie dobrze.
Polak może tam przeżyć deja vu. Jest jak u nas na początku lat 90.: siermiężnie, biednie, postsocjalistycznie. Ale jest też jak gdzie indziej na Ukrainie. Kramiki z mydłem, powidłem i z kwasem chlebowym. Sporo śmieci i brudu, rozpadające się domy i rozklekotane samochody. Wyłamuje się z tego obrazu chyba tylko bogaty, stołeczny Kijów.
Oczywiście jeśli Krym uznać za Ukrainę. Bo co do tego są wątpliwości, a mają je Rosjanie. Wskazują, że stanowią tam większość, że ich język dominuje, a sam Krym znalazł się na Ukrainie przypadkowo.
Przekazanie półwyspu przez Nikitę Chruszczowa Ukraińskiej Republice Sowieckiej w 1954 r. (w podzięce za lojalność wobec państwa carów, w 300. rocznicę Ugody Perejasławskiej – gdy Bohdan Chmielnicki zerwał z Rzeczpospolita i poddał Ukrainę jurysdykcji Rosji) wydawało się nie mieć żadnego znaczenia. Nikt nie wyobrażał sobie, że w 1991 r. Krym wraz z Ukrainą wypadnie z dotychczasowej orbity.
CD NASTAPI NIEBAWEM
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz