piątek, 13 grudnia 2013

KRÓLOWAŁ OCET

STAN WOJENNY DLA PRZECIĘTNEGO POLAKA BYŁ SZOKUJĄCY. MUSIAŁ PRZYSTOSOWAĆ SIĘ DO CZOŁGÓW i PATROLI, I DO GODZINY MILICYJNEJ. DO PUSTYCH SKLEPÓW PRZYZWYCZAIŁ SIĘ JUŻ WCZEŚNIEJ.

Internowani i aresztowani działacze, zabici górnicy, spacyfikowane zakłady, ludzie wyrzucani z pracy, a na ulicach czołgi i ZOMO. Zupełnie nieznana przyszłość, groza i beznadzieja. Przeżycia pierwszych tygodni stanu wojennego były traumatyczne nie tylko dla więzionych działaczy Solidarności. Przeciętny warszawiak też odczuwał traumę nagle, po 13 grudnia 1981 r. zmienioną rzeczywistością, do której, chcąc – nie chcąc musiał się przystosować. Jak do zimy i mrozu. 

Tym bardziej, że po kilku tygodniach najostrzejsze rygory zaczęto łagodzić, nadchodziła wiosna, która miała być „nasza”, a czołgi wróciły do koszar. Choć stan wojenny skończył się 22 lipca 1983 r., ale jeszcze długo potem Warszawa wyglądała dokładnie tak samo.
Życie codzienne mieszkańców Warszawy nie było trudniejsze niż innych miast, ale siły wojska i milicji były tu większe, większe była też szansa na wylegitymowanie, zatrzymanie i „spałowanie”. Według oficjalnych danych, do końca 1982 r. wylegitymowano w całej Polsce prawie 3 mln ludzi, a niemal 1,8 mln razy skontrolowano pojazdy.

Ludziom, którzy przeżyli niemiecką okupację, a choćby tylko oglądali „Czterech pancernych i psa”, rzeczywistość kojarzyła się z czasem wojny. Trzeba było zabezpieczyć się na przyszłość. Wykupywano co się dało, a to pogłębiało dotychczasowe braki rynkowe. W pierwszym tygodniu stanu wojennego, jak informowała warszawska Spółdzielnia Spożywców, sprzedaż chleba wzrosła o 40 proc. 


Uciążliwe było odcięcie telefonów i godzina milicyjna obowiązująca od godz. 22 do 6 rano. Brak telefonów skutkował niemożnością wezwania pogotowia. Ile osób zmarło w ten sposób – nie dowiemy się już nigdy.

Ale brak telefonów skutkował też odwiedzinami. Niezapowiedziane wizyty u bliskich i znajomych stały się normą. Odbywały się – jak wspominał potem w „Karcie” mieszkaniec stolicy – „powszechne pielgrzymki po mieście”. Jednak „gdy ktoś się nie pojawia na umówiona godzinę, od razu jest domniemanie, że go wzięli”. 

Obostrzenia dotyczyły też poczty. Przyjmowanie paczek i telegramów zostało czasowo zawieszone, na listach pojawiły się pieczątki „Ocenzurowano”. Z czasem ograniczenia znoszono. Lokalna łączność telefoniczna została przywrócona 10 stycznia 1982 r., automatyczna międzymiastowa – w maju 1982, a w słuchawkach było słychać komunikat „rozmowa kontrolowana”.
Niekiedy obostrzenia przywracano. W Warszawie telefony ponownie wyłączono na kilkadziesiąt godzin po majowych demonstracjach w 1982 r. W odpowiedzi na demonstracje ponownie wprowadzono godzinę milicyjna ledwie co zniesioną 2 maja.
Po 13 grudnia czasowo wstrzymano sprzedaż benzyny na potrzeby prywatne. Spowodowało to znaczne ograniczenie ruchu samochodowego w stolicy i zwiększenie obciążenia komunikacji miejskiej. Ścisk w tramwajach i autobusach był niemiłosierny, do tego urządzano w nich łapanki. „Co i rusz zatrzymywały nas wojskowe patrole, by nas przeszukać. Ludzie byli oszołomieni” – wspominał kierowca stołecznego MZK. 


PKP odwoływało pociągi, a PKS autobusy dalekobieżne. Gdyby nawet jeździły, to puste, bo przekraczanie granic miasta, a potem województwa wymagało zezwolenia. 13 grudnia zamknięto nie tylko granice lądowe i morskie, ale także powietrzne, zawieszając loty z Okęcia (przywrócono je częściowo po kilku dniach). 
Kilka miesięcy przed stanem wojennym rozszerzono asortyment artykułów na kartki. Po 13 grudnia system kartkowy obejmował już sprzedaż mięsa, mąki, ryżu, masła, czekolady, cukru, papierosów, alkoholu, benzyny. W 1982 r. wprowadzono kartki na buty, ale i „kartki na kartki”, czyli tzw. karty zaopatrzeniowe, których odbiór odnotowywano w dowodzie osobistym. Zgubienie takiej karty oznaczało utracenie prawa do korzystania z kartki właściwej.
Niemal wszystko spoza kartkowej listy, skarpetki, książki, lekarstwa, papier toaletowy – trzeba było „wykombinować”. Na potęgę pędzono bimber według przepisu bitwy pod Grunwaldem, „1410”: 1 kg cukru, 4 dekagramy drożdży i 10 litrów wody.



Pod osłoną stanu wojennego władze przeprowadziły drastyczną podwyżkę cen, nazywaną „operacją cenową”. Skokowy wzrost cen nastąpił 1 lutego 1982 r., ceny żywności skoczyły średnio o 240 proc., a energii o 170 proc. Podrożało wszystko, co spowodowało drenaż portfeli, ale także poprawę zaopatrzenia sklepów. Wkrótce jednak wszystko wróciło do normy, a na półkach nadal królował ocet i herbata.
Mięso i wędliny, nawet te na kartki, były fatalnej jakości. Gwarancję świeżości dawały tylko wizyty u rolników lub na bazarze. U rolników zaopatrywały się osoby prywatne, jak i zakłady pracy. W warszawskim FSO dostarczano warzywa od rolników. Mięso do miasta przewoziły nawet karetki pogotowia, na które funkcjonariusze przymykali oko. Oni też chcieli jeść.

Wojciech Dudkiewicz

wdd@onet.eu




Brak komentarzy:

Prześlij komentarz