KAŻDY MUSIAŁ ZNALEŹĆ SWÓJ SPOSÓB NA RADZENIE SOBIE Z TRAGEDIĄ. KAŻDY ZNALAZŁ INNY.
– Wiele rodzin wyciszyło się, inni prowadzą walkę o wyjaśnienie katastrofy. Niektórzy odseparowali się, bo czują się zastraszani wobec atmosfery, jaka wytworzyła się wokół katastrofy – mówi Andrzej Melak, który 10 kwietnia 2010 roku stracił brata Stefana, działacza Komitetu Katyńskiego. Musieli zmagać się z żalem, rozpaczą, niekiedy gniewem i agresją.
Nieźle, jak sądzi Melak, trzymają się ci, którzy starają się o wyjaśnienie prawdy o katastrofie. – Walka o uczczenie ofiar katastrofy, wyjaśnienie jej przyczyn powoduje, że czujemy się z nimi blisko i łagodzi to nasz ból. A ból się przy tym nie zmniejsza. Przeciwnie: powiększa wobec tego, co się dzieje wokół katastrofy – mówi Melak, współtwórca Stowarzyszenia Rodzin Katyń 2010. Nieźle też trzymają się ci, którzy mają duże rodziny. Stefan Melak osierocił córkę, dwoje wnucząt i trzech braci. – Rodzinę mamy sporą, a brat miał także mnóstwo przyjaciół. Na jego pogrzeb przyszło ok. 10 tys. osób.
Wicemarszałek Sejmu Krzysztofa Putra był duszą rodziny, spajał ją w dobrych i trudnych chwilach. Często chwalił dzieci, choć – nie da się ukryć – potrafił także skarcić. Teraz każdemu z osieroconych przez niego ośmiorga dzieci brakuje jego mądrości. Pewnie najbardziej najmłodszym. Ale najmłodsi, 11-letni Paweł i 14-letni Krzysio, z pewnością – zastrzega ich starszy 27-letni brat Sebastian – tę stratę jeszcze bardzo odczują w przyszłości.
– Ja miałem szczęście, że miałem tatę ponad 25 lat. Paweł i Krzysiek jeszcze nie zdążyli dobrze zaznać taty – mówi Sebastian Putra. Jakie były relacje ojca z dziećmi, wielu mogło zobaczyć w czasie jego wizyty z częścią gromadki w studiu telewizyjnym przed kilkoma laty. Było to w czasie, gdy chyba po raz drugi w życiu zgolił wąsy. Jego dzieci żartując z taty – przylepiły sobie sumiaste wąsy.
Choć sporo czasu poświęcał polityce, rodzina była najważniejsza. Zawsze starał się znaleźć czas dla dzieci: zajrzeć w zeszyty, zabrać na wycieczkę, do lasu, czy na jakiś mecz. Tata, jak wspomina Sebastian Putra, nie używał słów: „nie mam czasu”. W Sejmie mogło się walić i palić, ale np. nie było świąt bez istotnego udziału samego marszałka.
– Czuwał nad wszystkim, a najbardziej uwielbiał jeździć po prezenty dla nas. Sprawiało mu to ogromną frajdę. Tata zawsze trafiał w nasz gust – podkreśla Sebastian Putra. Tym bardziej w czasie ostatnich świąt było w domu pusto bez niego.
Elżbieta Putra, żona zmarłego marszałka, stara się unikać dziennikarzy. Jak wyjaśniła w jednym z nielicznych wywiadów, potrzebowała sporo czasu, żeby jako tako dojść do siebie, przeżyć najtrudniejsze miesiące żałoby. Najpierw trzeba zmierzyć się z cierpieniem w gronie osób najbliższych, trzeba przeżyć żałobę w rodzinie.
– Wszystkie dzieci bardzo kochają ojca. Gdy był tu, na ziemi, dzieci za nim przepadały, był dla nich czuły, troskliwy, miały w nim oparcie. Niełatwo im teraz wytłumaczyć, dlaczego umarł i nie ma go blisko nich – powiedziała. – One pytają, dlaczego tak się stało. Co mam im odpowiedzieć, kiedy i moje serce przepełnia ból, i ja mam te same pytania, które na razie muszą zostać bez odpowiedzi?
Sebastian Putra chciałby kontynuować dzieło ojca. Po jesiennych wyborach został radnym Białegostoku. Dziś, po paru miesiącach jest zadowolony z decyzji, choć zastrzega, że jest na początku drogi. – Poznaję dopiero ludzi, środowisko i mechanizmy rządzące w polityce, ale nie żałuję, że się na to zdecydowałem.
Rys. Rafał Zawistowski |
– Ci ludzie czują się osamotnieni. Wartością, która pozwala im przetrwać, jest miłość, bliskość rodzin. Z tych godzin rozmów wyłania się jedno - że miłość i bliskość rodziny jest tym, co pozwoliło im przetrwać – mówi Jan Pospieszalski.
Zbigniew Wassermann, poseł PiS, pozostawił żonę, dwie córki, syna i wnuczki: 6-letnią Maję i 8-letnią Asię. Wszyscy byli bardzo zżyci. Święta, ale także wakacje spędzali wszyscy razem, całą rodziną. Tak było i w ostatnie Boże Narodzenie, choć już bez tego, który był prawdziwą głową rodziny.
– Bardzo go brakowało na Boże Narodzenie, dlatego na Wielkanoc wyjeżdżamy, żeby nie siedzieć w opustoszałym domu. – Bo choć jest sporo ludzi w domu, to jest pusto… – mówi Małgorzata Wassermann, córka zmarłego posła, znana prawniczka. Podobnie jest w domach Janusza Krupskiego, szefa Urzędu Kombatantów i Osób Represjonowanych, który osierocił siedmioro dzieci i ministra Mariusza Handzlika,który zostawił troje dzieci. – Duże, rozbudowane rodziny, takie jak nasza, mają lepiej. Wyobrażam sobie, co muszą czuć np. samotne wdowy – mówi Małgorzata Wassermann.
9-letni Miłosz i 11-letnia Kinga, dzieci Beaty i Przemysława Gosiewskich, ciężko przeżyły śmierć taty. Są już duże, dowiedziały się o tym razem ze swoją mamą. – Nigdy nie ukrywam nic przed dziećmi, tym bardziej nie ukrywałam tego. Choć nie ma na to dobrej recepty – mówi Beata Gosiewska. Dziś wie od innych rodzin smoleńskich, że nie dałoby się tego długo ukryć, a potem byłoby jeszcze gorzej. Jak znoszą nieobecność taty? Nie jest dobrze, ale jak będzie dalej, czas pokaże.
– Miłosz ma charakter syna. Jest dokładny, dociekliwy, analityczny. Kombinuje: jak to było np., że ten samolot się odwrócił, jak doszło do tego, że spadł – mówi Jadwiga Gosiewska, matka zmarłego tragicznie posła PiS. – Kinga reaguje inaczej. Stara się o tym nie myśleć, nie słyszeć informacji o katastrofie. To dla niej zbyt bolesne.
Babcia Kingi i Miłosza stara się ich, jak tylko może, otaczać miłością. Czasem musi robić to z daleka: z Darłowa, gdzie mieszka i pracuje. Gdy tylko przyjeżdża do synowej do Warszawy, wnuki kombinują tylko, co zrobić, żeby nie iść do szkoły i zostać z babcią. – Miłosza np. ostatnio zaczęła boleć głowa.
Z Wielkanocą jest kłopot, Jadwiga Gosiewska nie wie czy spędzi święta z synową i wnukami, bo ma dyżur u siebie w Darłowie, w szpitalu, gdzie pracuje. Natomiast na pewno będzie z nimi w rocznicę katastrofy, w której zginął jej syn-jedynak.
Dla Magdaleny Merty, wdowy po Tomaszu Mercie, wiceministrze kultury, małżeństwo było najpiękniejszą sprawą, jaka ją w życiu spotkała, a 10 kwietnia największą tragedią. Nie myśli jednak, co będzie w rocznicę katastrofy, nie boi się tego dnia. Gorzej niż 10 kwietnia ubiegłego roku już nie będzie. Najgorsze się już stało – mówi.
Stara się trzymać razem z częścią rodzin smoleńskich i ma wrażenie, że wszyscy radzą sobie ze swoją tragedią lepiej od niej. – Gdy jesteśmy razem, jest łatwiej mobilizować się do tego, żeby się nie rozklejać. Dlatego ludzie widzą mnie silniejszą, niż naprawdę jestem – mówi. – Kryzys trwa, ale jest przecież odpowiedzialność za nasze dwoje małych dzieci. Radzą sobie jeszcze gorzej niż ja. Bardzo tęsknią do taty.
Nawet w ciężkich komunistycznych czasach święta w domu Joanny i Janusza Krupskich były radosne i bardzo rodzinne, przeżywali je z kolejno przychodzącymi na świat dziećmi, ale zjeżdżało się też sporo bliższej i dalszej rodziny. Od ubiegłego roku święta nie są już takie jak dawniej.
Znajomi zastanawiali się, jak teraz Joanna poradzi sobie sama z taką gromadką dzieci. Jej mąż od lat był żywicielem rodziny. Podział był wyraźny: on zarabiał pieniądze, ona poświęciła się domowi. – Gdyby nie przyznano mi renty specjalnej, byłoby krucho. Studiujące dzieci musiałyby iść do pracy i musielibyśmy sprzedać dom – mówi pani Joanna.
Poznali się w końcu lat 70. na KUL-u. Przyszłej żonie Janusz zaimponował tym, że był odważny i bezkompromisowy. W stanie wojennym Janusz Krupski, działacz jeszcze przedsierpniowej opozycji, musiał się ukrywać, a jego narzeczona pomagała mu znajdować kolejne kryjówki. Gdy po aresztowaniu i internowaniu, zdecydowali się na ślub, wiedzieli, że nie będzie łatwo. I nie było.
– Nie mieliśmy mieszkania, pracy, żadnych perspektyw. Kochaliśmy się i naturalną tego konsekwencją były dzieci, które były naszym szczęściem – mówi Joanna Krupska. Przez kolejne kilka lat, z konieczności, zmieniali miejsce zamieszkania z Warszawy na Lublin i z powrotem. Pierwszy syn, Piotr, urodził się w 1985 r. Potem na świat przychodzili kolejni: Paweł, Tomek, Łukasz i Jaś. Niektóre porody Janusz Krupski odbierał sam. Szósta była Marysia, a Tereska urodziła się, gdy kilkanaście lat temu wprowadzili się do budowanego domu w Grodzisku Mazowieckim.
Jak żyć ze świadomością, że bliska osoba już nie przyjdzie, nie usiądzie przy świątecznym stole? Trzeba temu sprostać, trzeba żyć, choć niemal wszystko wokół przypomina o osobie, której już tu nie ma.
– To dla nas bardzo trudne – mówi Joanna Krupska. Ich znajomi nie mają wątpliwości: to było udane i niezwykłe małżeństwo. Nie przelewało im się, ale kochali się i zawsze to z nich biło - mówi znajomy pana Janusza.
Teraz wszystko się zmieniło. Zamiast cieszyć się z obecności męża, Joanna Krupska odsłoniła w Grodzisku tablicę ku czci ofiar spod Smoleńska, związanych z okolicą: księży: Romana Indrzejczyka i Zdzisława Króla, pilota majora Arkadiusza Protasiuka. I swojego męża.
Wojciech Dudkiewicz
wdd@onet.eu
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz