Pamiętają Jan Stankiewicza, dawnego lidera bytomskiej Solidarności na Śląsku, dziś emeryta, choć od dawna nie mieszka tam, lecz na rodzinnych Kujawach. Dali mu to odczuć niedawno, gdy był tam na tradycyjnej karczmie piwnej.
Jana Stankiewicza, wiceprzewodniczącego, a potem przewodniczącego Solidarności w kopalni Centrum w Bytomiu w latach 90., dobrze wspomina wielu. Wielu wciągnął do związku, wielu pomógł. Należał do wymierającego gatunku grupy prawdziwych działaczy związkowych.
- Waleczny i skuteczny. Sporo można było się od niego nauczyć, bo to nie jest człowiek, który chował dla siebie swoja wiedzę. Dzielił się nią z innymi, uczył ich – mówi Marek Klementowski, z władz krajowych górniczej „S”, uważający się za jednego z uczniów Stankiewicza.
- Na wskroś uczciwy, uczynny, ale i bezkompromisowy – dodaje Paweł Kowalski, przewodniczący Solidarności w Polskiej Żegludze Morskiej, wieloletni przyjaciel Jana Stankiewicza.
Chóralna konspira
Pracę w kopalni Dmitrow (później Centrum, jeszcze później Centum-Szombierki) w Bytomiu Jan Stankiewicz rozpoczął na początku 1971 r. Praca, jak dziś wspomina, była ciężka, prawie niewolnicza. – Warunki pracy były fatalne, górnik nie miał nic do powiedzenia – mówi. – Tym bardziej idee Sierpnia trafiły tam na podatny grunt.
Strajki w 1980 r. na Śląsku, jak wspomina, rozpoczęły się właśnie w Bytomiu, właśnie w kopalni Dymitrow, dopiero potem rozlały się na kolejne kopalnie. To w „Dymitrowie” powstał Międzyzakładowy Komitet Strajkowy w tej części Śląska. Stankiewicz był wtedy szeregowym działaczem.
Nie szeregowym został po 13 grudnia 1989 r., gdy włączył się w działalność podziemna, a liderzy siedzieli w internatach, więzieniach, lub po prostu ich nie było. Podstawową komórkę związkową mieli wtedy w… domu. W działalność włączyła się jego żona i dzieci, kuzyni. Prawie cała rodzina. Roznosili ulotki i gazetki, zbierali składki, pieniądze na pomoc uwięzionym i internowanym. Kuzyn woził bibułę z Trójmiasta.
Drugim miejscem konspirowania był… chór kościelny, gdzie śpiewał z kolegami z kopalni. Gdy w końcu bezpieka namierzyła go (przyczynił się do tego jeden kolegów, Stankiewicz wie, który), doszło do inwigilacji i rewizji, i w domu, i na kopalni. Udało mu się z tego wyjść bez większego szwanku.
– W kopalni było czterech Stankiewiczów, mówiłem bezpieczniakom, że musieli mnie z którymś pomylić. Kończyło się na przesłuchaniach i straszeniu, że np. wsadzą mi gorącą grzałkę w tyłek. Nigdy jednak mnie nie aresztowali – mówi Stankiewicz.
Oddech na plecach
Gdy w 1988 r. wybuchły strajki (zastrajkowało głównie Jastrzębie) wielkiego odzewu w Bytomiu to nie zrobiło. Tylko… w swojej kopalni zastrajkował!
– Byłem zdeterminowany, przerwałem pracę, ale nikt mnie nie poparł. Sztygar zmianowy, jego nazwisko pamiętam do dziś – Wichrowski – nie wydał mnie. Może mu się głupio zrobiło, że on nie miał odwagi? – zastanawia się po latach. Wkrótce parowóz historii ruszył. W połowie lutego 1989 r. powołali w kopalni – jeszcze wtedy Dymitrow – wkrótce nazwę zmieniono na Centrum – komitet założycielski „S” powiadomili o tym dyrektora.
– Kiedy 17 kwietnia 1989 r. ponownie zalegalizowano „S” my w kopalni mieliśmy już1200 członków związku, to była prawdziwa siła! Ja we wrześniu zostałem wiceprzewodniczącym - wspomina. To była wtedy wielka odpowiedzialność, czuło się wsparcie ludzi, ale i ich oddech na plecach. Oczekiwania były spore, bo praca odbywała się w ciężkich warunkach. ludzie chcieli poprawy. Trzeba było działać z nadzwyczajnym oddaniem, może nawet poświęceniem. I chyba tak działał.
Problemy były ogromne, bo przecież Polska szła drogą przyspieszonej transformacji. Inna rzecz, że – jak podkreśla dziś - to było już inna Solidarność, niż w 1980-81 r. Związek miał bronić ludzi, ale także rozpostarł parasol ochronny nad „naszym rządem”. Pracowało się – i działało w związku - bardzo trudno, taka też była sytuacja w górnictwie i w kraju. Świnie podkładały związki branżowe, żeby ich osłabić.
Kopalnia ocalona
Gdy kolega przewodniczący w 1991 r. odszedł na emeryturę, przewodniczącym komisja wybrano właśnie wiceprzewodniczący Stankiewicz. Mieli już wtedy 1800 członków w „S” na 5 tys. pracowników. Byli wtedy prawdziwa siłą.
– Ale najwięcej – 2,5 tys. osiągnęliśmy, gdy kopalnia Centrum połączyła się z kopalnią Szombierki. Szombierki były mocno zadłużone, musieliśmy ich wziąć niemal na utrzymanie – podkreśla. Ale czasy w ogóle nie były sprzyjające dla górnictwa, kopalnie działały na granicy upadłości.
Problemy Centrum też omal zaciągnęły wszystkich na dno. I wtedy też „S” stanęła na wysokości zadania, bo to ona doprowadziła do powołania zarządu komisarycznego w kopalni. Kopalnie udała się uratować nie bez wkładu i wyrzeczeń załogi. Po roku od powołania zarządu komisarycznego, roku zaciskania pasa i wyrzeczeń, wypracowali spory zysk, kopalnia została ocalona.
- Konfliktów, spięć i strajków w latach 90. było sporo, a chodziło o różne sprawy pracownicze, m.in. o układ zbiorowy. Po jednym ze strajków trwających dwa tygodnie, do Solidarności zapisało się 500 osób – wspomina Stankiewicz.
Życie uczyło
Marek Klementowski z władz krajowych górniczej „S”. poznał Stankiewicza w 1994 r., gdy został przewodniczącym komisji zakładowej „S” Bytom Miechowice. Siedzibą bytomskiej komisji międzyzakładowej była kopalnia Centrum, gdzie szefowa Jan Stankiewicz. Sporo mógł się od niego nauczyć, bo to nie był działacz, który chował swoja wiedzę dla siebie. Dzielił się nią z innymi.
- Żyliśmy wtedy w gorącym czasie, branża górnicza przechodziła bardzo dotkliwa transformacje, restrukturalizację, a my musieliśmy się z tym zmierzyć - wspomina Marek Klementowski. - Były jakieś szkolenia, kursy, ale nie było na to czasu, korzystaliśmy z wiedzy kolegów, takich jak Jan Stankiewicz. My nie mieliśmy czasu na szkolenia, doświadczeni koledzy nie mieli możliwości. Ich życie uczyło i weryfikowało każde postępowanie.
Stankiewicza poznał Klementowski jako świetnego działacza, ale i człowieka. Cieszył się spory poparciem ludzi, bez niego nie mógłby pewnie być miejskich radnym przez dwie kadencje. A problemy kopalni, pracowników, przekładał na samorząd lokalny.
- Nie zostałem radnym, bo miałem za dużo czasu, ale dlatego, ze właściwie zmusili mnie do tego ludzie – mówi Jan Stankiewicz. – Przychodzili, chcieli żeby załatwiać ich sprawy, a choćby pomóc, doradzić. Funkcja radnego bardzo to ułatwiała, dawała więcej możliwości.
Dla córki do USA
Przejście na emeryturę był szczególnie trudne, bo zżył się z kolegami z kopalni i ze związku. Był aktywny, ruchliwy, a tu nagle szlus! Ale nie rozkoszował się swobodą. Jego córka była ciężko chora, trzeba było jej pomóc. Żeby to zrobić, znów musiał się wykazać odwagą. Pojechał na saksy do USA. Pojechał w ciemno, nie znając języka, nie mając pojęcia, co będzie robić. Miał wtedy 57 lat.
Pracował w Nowym Jorku przez 12 godzin dziennie na czarno, nielegalnie na budowie (choć, oczywiście nie miał wcześniej żadnego pojęcia o budowaniu), przez ponad 4 lata, u pewnego Polaka. Wtedy dowiedział się, ze nie ma rzeczy niemożliwych, ze do odważnych świat należy. Córka miała na leki.
- Ten mój przykład spowodował, że córka załamana chorobą przełamała się i też uwierzyła, że można pokonać chorobę – mówi dziś. – Zmotywowało ją to, że 57-letni człowiek może pojechać w nieznane i w tym nieznanym poradzi sobie. Jak człowiek chce, wszystkiego jest w stanie dokonać.
Stany dały mu też – jak mówi – dystans do tego, co dzieje się w Polsce. Z daleka często lepiej widać. Z tamtej perspektywy też dobrze widać, że Polacy pogubili się. Że nie „o take Polske” kiedyś walczyli.
Silny człowiek ///
Gdy niedawno Stankiewicz był na tradycyjnej karczmie piwnej na Śląsku, łza mu się w oku mogła zakręcić, jak ludzie go przyjęli. Jak dobrze go pamiętali. Zdawał się być jakimś bohaterem, choć przecież nigdy żadnym bohaterem nie był. Był z nimi, po prostu, a nawet jeśli sporo się udawało – np. uratować część kopalni – to nie dokonał tego sam.
– Zawsze był skromny – zaznacza Marek Zawsze. – Ale jeszcze bardziej był skuteczny. I uparty, czyli taki, jakim każdy działacz powinien być. To człowiek mający wszystkie cechy dobrego działacza. Jego działalność nie zamykała się tylko w ośmiu godzinach pracy. Ktoś, kto jest etatowym działaczem i podchodzi do tego, jak do pracy, przychodzi tylko po to, żeby posiedzieć 8 godzin, nic dobrego to nie przynosi dla członków związków. Etatowy działacz związkowy musi na wstępie przyjąć, że jego czas pracy jest nienormowany. On się oddaje albo w całości, albo powinien robić coś innego. Janek Stankiewicz należał zdecydowanie do tych, którym czas się dłużył.
Paweł Kowalski, szef Solidarności w PŻM, zna Stankiewicz od 1989 r. Mimo sporej odległości Szczecina od Śląska, współpracowali, wzajemnie sobie pomagali. Spotykali się na demonstracjach w Warszawie, krajowych zjazdach Solidarności, składali sobie – w czasie barbórek i świat morza – wizyty i rewizyty.
- Widać było, że ma prawdziwe poparcie załogi, a to nie wzięło się znikąd. Oni mu wierzyli, wiedzieli, że jest z nimi, on wiedział, że ma ich wsparcie. To silny człowiek Solidarności – mówi przewodniczący Kowalski.
Dziś Jan Stankiewicz mieszka na Kujawach koło Lipna, ma 67 lat i chęć, by porządnie odpocząć. Ale nie odpoczywa, coś ciągnie wilka do lasu. Stara się być choć trochę aktywny, rozwiązywać lokalne problemy. Zachęca też ludzi do aktywnego uczestnictwa w lokalnym środowisku, żeby kandydowali na radnych, głosowali w wyborach itp. Bo kto będzie się ich sprawami zajmował, muszą nimi zając się sami.
Wojciech Dudkiewicz
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz